D

Dygresyjny Przewodnik Kulinarny: Część #1

Wychodzę z domu lekko wystrojony. Pierwsze spojrzenia mijających mnie osób nasuwają wniosek – Polesie nie gotowe. Skwapliwie notuje w kajeciku. Planuję dziś odwiedzić kilka lokali gastronomicznych, by na własnej skórze, a raczej podniebieniu, żołądku i jelitach poczuć na czym stoimy, My Smakosze tego miasta.

Tradycyjnie zacznę od Piotrkowskiej, idąc numerami w górę, chociaż będą też akcenty retkińskie, gdzie po starej znajomosci sprawdzę jak smakuje pizza pod domem. Stoję pod Tadeuszem i patrzę na niego! Niech jego siła przemówi przeze mnie trafnością wyborów kulinarnych. Niech będzie czysto, zdrowo, ale przede wszystkim smacznie. Jestem spragniony nowych wrażeń smakowych po tygodniach izolacji.

Dodam też, że ostatnio bardzo mało jem mięsa, chociaż od dziecka golonki, kiełbasy, szynki, rekordy. Potrafiłem zjeść całą dużą golonkę w wieku 5 lat czym budziłem powszechny aplauz rodaków. Babcie uszczęśliwione, a ja pulpecik. Na szczęście wyrosłem w liceum. Jestem wrażliwy na cierpienie innych istot, a rośliny to też istoty w moim słowniku. Najlepiej jeść słońce. Powinno wystarczyć. Ale my… lubimy się pieścić – szczególnie w miastach jesteśmy wygodni i nie wyobrażamy sobie dnia bez ciepłego posiłku. Podobnie jest ze mną. 

Do rzeczy. Otaczam Tadeusza. Kaktus, wiadomo, Pop’n’art – jadłem od nich dobry chleb w czasie pandemii. A to tam się zaczęło:) decyduje się iść dalej. Mijam piękny i niemożliwy do uchwycenia fotografią Pasaż Róży. Mam ochotę może na piwo…, a może – mijam po lewo gruzińskie bistro i coś mi musiało zadziałać na wyobraźnie (wizja ciepła i uczt na świeżym powietrzu w miłym towarzystwie), bo dotarłem do Komediowej i zawróciłem.

Jedno słowo o Komediowej – full i jeszcze czekają w kolejce, prawie jak w tej naleśnikarni na przeciwko Ato. No cóż, mamy tu przedsiębiorcę w starym, łódzkim stylu. Proszę Państwa oto Król Midas naszego pięknego miasta – Bardzo znany komik, standuper. Jak mnie Rafał zaprosi na Guinessa to wspomnę jego nazwisko…ech, w co ja się tu bawię. Ja ubogi i początkujący krytyk gastronomiczny, a tam mogul, jak mawiają dzieciaki moich przyjaciół: Potrutr! Niech się wiedzie odważnym!

Żart żartowi wilkiem. A ja głodny, jak wilk, więc do braci Gruzinów się udaje i niestety bardzo wietrzna pogoda zmusza mnie, abym usiadł w środku. Trzy stoliki zajęte. Ludzie w telefonach. Muzyka raczej skoczna, głośna. Dostrzegam kucharzy i cześć obsługi – nie wyprą się siebie…rodzinny interes. 

Kelnerka już ma iść do domu, a tu ciagle ktoś nowy, wiec przyjmuje zamówienie, przekazuje szczegóły, a sama przebiera się i wychodzi (miała bardzo inne ciuchy na zmianę, bo jak na chwile przed wyjściem przyniosła mi zamówienie to myślałem, że to zupełnie inna dziewczyna). I tu nagle muzyczne hałasy gruzińskiej wersji radia eska czy innego eremefu zanikają, a pojawia się spokojna, tradycyjna nuta. Miód na moje uszy. 

Zamawiam wino czerwone, wytrawne Saperavi…piękne nuty już w nim otwarte, bo na kieliszki z butelki leją, ale to dobrze. Wino pooddychało, ale nie zwietrzało. Jest rozpromienione owocami, ale głębokie, waniliowe i ciężkie. Smakuje mi, choć nie będzie to idealny pairing. Nie wiem dlaczego, ale bałem się białego gruzińskiego wina. Jakoś się zafiksowanem, a przypomnijmy, ze jeszcze chwile temu miałem ochotę na piwo. Tu mieli Pierłe, a to nie w moim kanonie. Po rewolucji kraftowej jakoś mi nie przystoi. A co zjadłem? Ponieważ w domu nie jem praktycznie mięsa, tu postanowiłem spróbować. Coś małego, ale zdrowego.

Wybór padł na przepiórkę posypaną kolendrą na gorącym patelnio-talerzu, w towarzystwie frytek, sosów, chyba była tez zielenina jakaś, tradycyjnie grona granatu, ale nie pamiętam, bo się rzuciłem z pełnym namaszczeniem na białko. Bardzo dobrze upieczona, przyprawiona, ale malutka, jak to przepiórka. Soczyste mięso, które za namową obu kelnerek (!) spożywałem dłońmi. Na zachętę dostałem naczynko do płukania rąk z tłuszczu. Zapomniała mnie dziewczyna ostrzec, że patelnia gorąca, a ja w szale zanurzałem sztućce jaskiniowców w moim daniu i się lekko oparzyłem. Wybaczam jej, bo pyszne. Później uciąłem sobie pogawędkę z młodym kucharzem i jego matką,osobami nieprzyzwyczajonymi do dostawania napiwków. Bardzo mili ludzie. 

Dezynfekcja na wyjściu i lecę dalej. W głowie mi lekko szumi, taki rauszyk, a zwierz wewnętrzny podpowiada; pożartowalismy, to teraz byśmy coś zjedli I spogląda w stronę kebabów. Szybko daje mu w twarz i przejmuję kontrolę nad sytuacją. Najpierw trochę spalmy, trzeba się ruszać, obserwować. W biesiadowej jedna para. Mają po piwie. Czekają smutni. Czemu jeszcze nie piją? Naród się musi wyluzować… 

Młodzież zaciężna spod Łodzi wali tłumnie z każdej strony. Piotrkowska się wypełnia, gdy dochodzę do jej lepszej części. Wybaczcie proszę mieszkańcy i restauratorzy, ale tak zawsze było. Do Narutowicza było niebezpieczniej, mniej ludzi, jakieś mało miasteczkowe klimaty. A za zieloną-świat, gwiazdy, kluby i szał ciał. Tu żartuje – bo skok cywilizacyjny jest minimalny i zaciera się z każdym dniem, a ciała wszędzie są takie same. 

Pamiętam świetne kluby, z tego rejonu. Kiedyś Szafa, teraz Tu, Kiedyś Jazzga teraz Niebostan… Dużo się zamyka. Ale o tym w innym tekście… Chyba na święto Zmarłych coś napiszę. Wydaje się najadekwatniej. 

Mam misję, żeby detabuizować śmierć. Wszak to naturalna kolej rzeczy. Wszyscy jemy, kiedyś-żywe potrawy: mięso, rośliny. No chyba, że ktoś je tynki, kamienie, ziemię! Czasem się przydają mikroelementy, ale na tym etapie ewolucji, na którym jesteśmy, bez organicznych substancji nie przetrwamy. Tym bardziej, mając świadomość śmierci musimy celebrować życie i robić z tego sztukę! Z każdej naszej aktywności, czyli również tej, w sferze kulinarnej wydobywajmy maksimum wrażeń, zachwytów i czystych myśli. 

Szczególnie teraz jest dobry czas by zacząć takie praktyki, ponieważ ludzie są wygłodniali kontaktu z innymi, wymiany sensorycznej, emocjonalnej i intelektualnej. Jeśli pracujemy w gastronomii to zapomnijmy na chwile o katastrofie ekonomicznej, w której większość z nas uczestniczy i skoncentrujmy się na szerzeniu miłości – dobrymi, zdrowymi składnikami i perfekcją wykonania oraz podania. Wiem, że mówię tu o alfabecie, ale czuję, że warto go przypominać. Wieczór jeszcze przede mną, a teraz jest tak długo jasno, więc aura sprzyja by jeść i pić na zewnątrz. Łódź obfituje w takie restauracje, małe, z autorską kuchnią i stolikami na powietrzu. Z przyjemnością opiszę je dla Was, ale to już w następnym odcinku mojego dygresyjnego przewodnika kulinarnego, łódzkiej odysei gastronomicznej. Zdrowia i smaku Państwu życzę. 

Autor Wywiadu

Adam Lewartowski: Adam jest z wykształcenia badaczem mediów i muzykiem, a z powołania nauczycielem. Gra na kilku instrumentach, jest BandCoachem. Współtworzy zespół L.Stadt, współpracuje z innymi artystami. Nagrywa i improwizuje. Chętnie dzieli się swoją energią i inspiruje innych. Interesuje się teorią komunikacji, fenomenologią, storytellingiem i szamanizmem. Wierzy, że współcześni ludzie mają bardzo wiele do zaoferowania światu i sobie nawzajem.

Kategorie:Ludzie

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *